Malbork i Trójmiasto na bis 2- 5 czerwca 2016. w relacji jednej z uczestniczek ….

Wrażenia z wycieczki: najkrócej, było super. Morze dla nas, ceprów nizinnych, to coś niezwykłego i zawsze budzi wielki zachwyt, ile razy człowiek by nie pojechał, zawsze niezmienne zachwycony. Noclegi bardzo fajne, jedzonko smaczne i pod dostatkiem, miła obsługa, las i śpiew ptaków (od czwartej rano), a czasem też dochodzący szum morza. Do plaży dosłownie dwa kroki, chodziliśmy i rano i wieczorem po powrocie do bazy. Pogoda nam się udała, taka jak dla pierwszej tury: słoneczko, wiatr od morza, nie za gorąco. Idealna po prostu. Grupa bardzo miła i zawsze na czas. Pan Piotr-kierownik też miły, trzymał wszystko w ryzach i dbał o dobrą atmosferę.
Na budowie malborskiego zamku krzyżacy nie oszczędzali, mieli rozmach. Znali się poza tym doskonale na rzemiośle budowlanym, na przykład takie piękne sklepienia jak w Wielkim Refektarzu wymagały wiedzy architektonicznej i bardzo dobrej techniki budowlanej. Na przykład więźbę dachową robili z dębu, który wcześniej dla wzmocnienia moczyli przez 20 lat w wodzie. W sumie jednak wszystko surowe i mroczne jak przystało na budowlę z wieków średnich,nie bardzo chce się tu zamieszkać. Ja naiwnie myślałam sobie, że to jak kiedyś powstało tak dotąd stoi w oryginale, a tu masz,w sumie niewiele tej oryginalności tutaj zostało. Ostatni komtur krzyżacki mieszkał tu jakieś 560 lat temu, potem zarządzali tu Polacy, a potem Prusacy, którzy urządzili tutaj sobie koszary i magazyn na zboże. Dzieła zniszczenia dokonali czerwonoarmiści w czasie ostatniej wojny. A potem konserwatorzy zabrali się do ciężkiej pracy, żeby odtworzyć oryginał , prace konserwatorskie zakończyli dopiero w zeszłym roku. Pan przewodnik bardzo ładnie opowiadał o zamku i pobliskim Marienburgu ,trzymał nas w sumie 3,5 godziny i uśmiał się szczerze na pytanie z grupy, czy długo jeszcze? Nam już było trochę mniej do śmiechu. Ale daliśmy radę i warto było.
Drugi dzień to Gdańsk. Miasto przepiękne, ładniejsze niż Wrocław, trzeba stwierdzić obiektywnie, zadbane, piękna architektura, dużo zieleni. I masa turystów. Byliśmy w Starym Gdańsku w ratuszu (w środku, oglądaliśmy gabinety burmistrza), a potem w Gdańsku Głównym. Trochę mają tutaj pomieszane, bo jest i Stare Miasto i Główne Miasto, które w sumie tak naprawdę jest chyba Starym Miastem, w naszym (turystów) rozumieniu tego określenia. Byliśmy m.in. w kościele św. Katarzyny, który spłonął częściowo w 2006 roku, i dodatkowo zniszczył się pod wpływem wody w czasie gaszenia pożaru. Teraz jest oskubany z tynku i suszy się, ale w sumie sprawia wrażenie dostojnego ceglanego kościoła, czeka na dalszy remont. Potem poszliśmy na najsłynniejszą gdańską ulicę, czyli Długi Targ, widzieliśmy Dom Artusa i zrobiliśmy zdjęcia pod Fontanną Neptuna. Pochodziliśmy trochę nad Motławą, pani Marlena -przewodniczka opowiadała o Wielkim Żurawiu na nabrzeżu dawnego portu. Żuraw był jednocześnie bramą, którą się podnosiło za pomocą dwóch dużych bębnów, w których kilku ludzików cierpliwie dreptało, żeby nawinąć linę na wał i unieść bramę (ustrojstowo podobne do chomiczych zabawek).
Potem mieliśmy rejs galeonem Lew do Westerplatte i z powrotem (bez wysiadki), więc Westerplatte oglądaliśmy z daleka ,było widać pomnik na wzniesieniu. Rejs trwał 1,5 godziny, w drugiej części czas umilał nam znany bard gdański,pan Andrzej Starzec śpiewał swoje własne szantowe piosenki, a nasza grupa się przyłączyła ,największą furorę zrobiła pewna poleczka. Tak pięknie szło to śpiewanie, że pan z nami śpiewał jeszcze po przybiciu do brzegu, a my potem sami już po wysiadce na ląd, ku radości zgromadzonej gawidzi. Zresztą szanty przeniosły się aż na wieczór,nie było już wprawdzie akompaniamentu, ale melodia weszła do głowy i można było śpiewać.
Trzeci dzień zaczęliśmy od zwiedzenia Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku, przy dawnej Stoczni Gdańskiej. Tutaj (w słynnej Sali BHP) w 1980 roku podpisano porozumienie między rządem a Komitetem Strajkowych z Lechem Wałęsą na czele. Teraz tutaj już nie ma stoczni, ale jest nowoczesne centrum kultury, zbudowane z rdzewiejącej (celowo) blachy, tak żeby oddać klimat stoczni i budowanych tutaj kiedyś statków. Przed budynkiem stoi charakterystyczny pomnik Poległych Stoczniowców: trzy wielkie krzyże, na których wiszą kotwice symbol nadziei. Pomnik stoi na cześć ofiar represji komunistycznych z 1970 roku.
Po drodze do Gdyni zajechaliśmy do Sopotu, żeby zobaczyć na własne oczy słynną Operę Leśną faktycznie jest w lesie, może pomieścić 5000 widzów, ale w sumie wydaje się mniejsza niż w TV. Chcieliśmy pośpiewać nasze szanty na scenie, ale trwały przygotowania do koncertu Julio Iglesiasa, więc skończyło się na chęciach.
Dalej jedziemy do Gdyni. Tu najpierw Akwarium Gdyńskie , dość fajne, ale mniej niż nasze wrocławskie afrykarium. Mnie najbardziej podobała się krokodylica Zosia ze stoickim spokojem znosiła te tłumy i lampy błyskowe nie dała nawet po sobie poznać, że żyje (pani przewodniczka dopiero nas upewniła, że zwierz żyje i dobrze się ma). Po akwarium były okręty w Porcie Gdyńskim: Dar Pomorza i ORP Błyskawica (to już od jakiegoś czasu okręty-muzea) oraz Dar Młodzieży, który właśnie zawinął do portu. Podobno widzieć te dwa Dary koło siebie to nie lada gratka. Dar Pomorza zwiedzaliśmy w środku, m.in. sypialnię dla kadetów (wąskie hamaki na 150 chłopa podwieszone ciasno jeden przy drugim pod sufitem), kajuty kapitana i oficerów, maszynownię, magazyn na żagle i liny, kuchnię i jadalnię. Dla ludków z klaustrofobią bardzo nieciekawe miejsce ciasnota, okienka małe, zapach średnio przyjemny, schody strome jak drabina. Taki kilkumiesięczny rejs szkoleniowy powinien w zupełności odstraszyć chętnych do marynarki zostają faktycznie tylko ci, którzy naprawdę się nadają. W Gdyni poszliśmy jeszcze do doków, gdzie jest Kapitanat Portu i nowo otwarte Muzeum Emigracji pani przewodniczka była i bardzo się wzruszyła, polecała zdecydowanie do obejrzenia (może w przyszłym roku?)
Kiedy już nam się znudziła Gdynia przemieściliśmy się z powrotem do Sopotu, tym razem na molo sopockie i pochodzić po słynnym „Monciaku”, czyli ulicy Bohaterów Monte Cassino. Monciak Przypomina Krupówki w szczycie najazdu turystów jazgot i dziki kolorowy tłum między różnymi sklepikami z różnymi pamiątkami i innymi głupotkami. Molo też wypełnione po brzegi, parę lat temu dodano do niego taką odnogę w prawo, więc jest trochę więcej miejsca do spacerów i obserwacji morza, jest też dużo ławeczek, można więc posiedzieć z boku i się poopalać. Po gwarnym Sopocie powrót do bazy, a tu po kolacji impreza – urodziny pana Piotra bardzo udana, zaczęta na plaży, a kontynuowana na miejscu. Pan Piotr dostał czapkę kapitańską i gustowne korale, jak przystało kierownikowi, imprezowicze dostali piwny poczęstunek.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Gniezno, żeby nie tracić czasu. Chociaż ochotę na wyjazd z Gdańska mieliśmy małą i tak mniej więcej w połowie drogi padł pomysł, że może by tam wrócić, bo szkoda takiej pięknej niedzieli… Ale nic zwiedzamy Gniezno, czyli tutejszą katedrę z przepięknymi Drzwiami Gnieźnieńskimi z XII wieku i relikwiarzem Św. Wojciecha, a potem spacerujemy po gnieźnieński Starym Mieście bardzo urokliwe i zadbane.
No i koniec. Na 18.30 jesteśmy w domu, a pan Krzysiu jest tak miły, że wszystkich zainteresowanych odwozi prawie pod dom, nas pod sam balkon.
Bardzo nam się ta wyprawa nadmorska podobała. Może by tak jeszcze raz w przyszłym roku? Można by się na przykład przesunąć nieco w kierunku Elbląga – też jest co oglądać. Nam się bardzo samo morze podobało, wprawdzie tylko w sumie 3 dni, ale pochodziłyśmy sobie ile wlezie, po piasku i po wodzie, już o 6.00 rano byłyśmy na plaży. Niektórzy nawet się kąpali ,najodważniejsza było Ola, weszła cała do wody i nie bacząc na protesty babci zamoczyła nawet włosy. Tego klimatu, który jest nad morzem nigdzie się nie da powtórzyć…

Jolanta Artym[Not a valid template]